moja ulubiona kasia szarlatanka rodzimego kina, lekkoduszna, jurna diwa, trochę urodziwa, trochę jurodiwa, po raz kolejny ogarnia uwalnianie się takiej energii, która nie znajduje rozładowania, co zawsze i z czasem wielką chętką popieram - ideologicznie przynajmniej, bo filmowo nie do końca się to wszystko w jedną całość składa:
miejska szlajanka kasi warszawianki z filmów poprzednich bardziej mnie przekonywała, manieryczne slo-mo pod muzyczny pląs-pląs woła o pomstę do nieba, scena stroboskopowa to siermięga zgoła remizowa, nadjeziorne dialogi dziewcząt o oczach jak jeziora i ledwych ochotach to samantha z seksu w wielkim mieście na kolanie napisała, mąż to typowy polski półdebil z otwocka że nie uwierzę iż można z kimś takim więcej niż pięć minut ziemskiego czasu w jednym pokoju wytrzymać, a etykę seksualnej persony w kontekście gospodarstwa domowego dwojga to na trzech prawach robotyki asimova oparto chyba.
stop, bo się czepiam.
moim zdaniem w tego typu klimaty powinno się wchodzić do samego końca albo ich w ogóle nie zaczynać. spodziewałem się kina z krwi i kości, dostałem kino wątłych idei, które jest miałkie, które jest nijakie i które - rzecz niewybaczalna - nie stanowi żadnego prawdziwego wyzwania.